O tym, dlaczego czasami czujemy strach przy spowiedzi, o głębokim sensie tego sakramentu i o tym, jak dobrze się do niego przygotować, w rozmowie z Karoliną Błażejczyk opowiada ks. Robert Wielądek, diecezjalny duszpasterz rodzin i misjonarz miłosierdzia diecezji warszawsko-praskiej.
Sakrament spowiedzi to chyba dla każdego trudny i stresujący moment. Towarzyszy mu poczucie wstydu, a przecież przychodzimy, by spotkać się z największą Miłością. Czy nie ma tu pewnego zgrzytu?
Wstyd jest nam bardzo w naszej codzienności potrzebny. Tak jak wszystkie uczucia, wstyd jest darem od Pana Boga i dobrze przeżyty zabezpiecza nas przed wejściem na tę samą drogę grzechu. Kiedyś usłyszałem zdanie, że zły duch przed grzechem zabiera nam wstyd, a po grzechu, gdy chcemy wrócić do Pana Boga, obdarowuje nas wstydem podwójnie. W ogóle jeśli mówimy o sakramencie pokuty, to myślę, że jest on przede wszystkim związany z relacją, a ta jest czymś stale tworzonym, dynamicznym. Nasze przybliżanie do Pana Boga i w tym kontekście przeżywanie wstydu i trudności, to wewnętrzne oswajanie z Nim, otwieranie na Jego miłość. Warto tu też przytoczyć, trochę z innej perspektywy, słowa papieża Franciszka skierowane do misjonarzy miłosierdzia podczas spotkania w Pałacu Apostolskim o tym, że mamy robić wszystko tak, by sakrament pokuty i pojednania nie był przeżywany przez penitentów jak odwiedzanie sali tortur, bo konfesjonał to miejsce, gdzie człowiek przychodzi ze swoim życiem, na miarę swojej gotowości, by doświadczyć bycia przygarniętym przez Pana Boga. Ta Miłość będzie go otwierała, bo o to właśnie w tym chodzi – nie o wyeliminowanie wstydu jako takiego, on ma funkcję ochronną, ale by doświadczenie Miłości było większe i go niwelowało. Zresztą całkowite pozbycie się wstydu mogłoby prowadzić na pewnym etapie do zuchwałości. Spójrzmy na taki obrazek: dziecko, które zrobi coś złego i ma w sobie poczucie winy, idzie do rodziców z opuszczoną głową i z przekonaniem, że więcej nie chce tak robić. I właśnie tak zabezpiecza nas w codzienności wstyd.
Czy w takim razie da się cieszyć z tego, że przystąpię do sakramentu spowiedzi? Wciąż wydaje mi się to ciężkie do przyjęcia w kontekście trudności związanych z tym sakramentem.
Chyba nie chodzi tylko o radość na poziomie emocjonalnym, ale o radość wynikającą z tego, co się obiektywnie w sakramencie dokonuje. Nie tyle kładłbym akcent na emocje, ale na dokonujące się rozgrzeszenie, na fakt, że Bóg wziął na siebie moje grzechy, że mnie uwolnił, że powołuje mnie na nowo do życia.
Ok, wstyd jest naszym ubezpieczeniem, a jak spojrzeć na kwestię lęku przed oceną?
Myślę, że to nieustanne wychowywanie siebie do poczucia świadomości tego sakramentu, przestrzeń relacji, wiedzy, z Kim się spotykam. Lubię obraz, który wisi w katedrze warszawsko-praskiej, przedstawiający Chrystusa, siedzącego w konfesjonale. Idę się spotkać właśnie z Nim. To proces regularnej spowiedzi, stałego spowiednika, żeby widzieć, że kapłan to znak obecności Pana Boga.
Spotkałam się w rozmowie ze znajomymi ze stwierdzeniem, że z danymi grzechami ktoś nie może iść do tego konkretnego księdza, bo się znają, albo że ktoś ma stałego spowiednika, ale popełnił jakiś grzech i w tej sytuacji uznaje, że nie da rady iść do niego tym razem… Czy to jest ucieczka przed prawdą i czy w ogóle można tak rozdzielać grzechy?
Nie oceniałbym i nie odrzucał tych, którzy na jakimś etapie jeszcze nie potrafią przyjść ze wszystkim do stałego spowiednika. Jest to pewien rodzaj ucieczki, ale to też kwestia doświadczenia i gotowości. Oczywiście, od strony dojrzałości duchowej to kierunek do pracy, ale jestem w stanie zrozumieć, że czynnik ludzki może być dla kogoś w danym momencie życia decydujący i miesza się to, co ludzkie, czyli świat emocji, wstydu, z tym, co boskie – odpuszczeniem grzechów. Zależy, na co bardziej położę akcent. To jest też zadanie dla nas, spowiedników, żeby to była nasza nieustanna zachęta do tworzenia takiej przestrzeni, by penitent mógł przyjść ze wszystkim do stałego spowiednika. Przytoczę jeszcze może takie porównanie. Jeśli jesteśmy chorzy, źle się czujemy i pójdziemy do lekarza, ale powiemy mu tylko o pewnych objawach, to może postawić złą diagnozę. Z tej perspektywy stały spowiednik, któremu wypowiadam wszystko, jest bardzo cenny, bo ma ogląd całości, nie tylko wyrywkowych sytuacji, i może być lepszą pomocą w towarzyszeniu mojemu wzrostowi.
Załóżmy, że ktoś spowiada się regularnie i udaje mu się wyeliminować grzechy śmiertelne, ale po pewnym czasie zaczyna mieć wątpliwości co do dalszego utrzymywania tej samej częstotliwości przystępowania do sakramentu. Co wtedy? Skoro nie grzeszę ciężko, to czy jest sens spowiadać się, np. co miesiąc?
Gdy rozpoczynamy spotkanie z sakramentem pokuty, to przy rachunku sumienia bardzo często zatrzymujemy się na eliminowaniu zła. Jednak my mamy nie tylko dekalog – jest też osiem błogosławieństw. Przychodzi taki etap, gdy zaczynam spowiadać się nie tylko ze zła, które czynię, ale i z braku dobra, którego nie uczyniłem, a powinienem. Na początku Mszy Świętej w akcie pokuty spowiadamy się, że zgrzeszyliśmy myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem, i może jestem właśnie na takim etapie duchowym, że podejmuję już jakąś pracę nad myślami, uczynkami, ale jest wiele zaniedbań. Kolejna rzecz: ważne, by mieć świadomość, że do dobrego rachunku sumienia i przygotowania do sakramentu spowiedzi wychowuje codzienne spotkanie ze słowem Bożym. Ono jest jak lustro. Nie kolega, koleżanka czy nawet znajomy ksiądz ma być dla mnie zwierciadłem, tylko Jezus. On jest drogą do naśladowania, po której mamy iść. I jeśli tak spojrzę na spowiedź, to nie ma etapu, w którym mogę powiedzieć, że nie mam się z czego spowiadać, bo jeśli moim wzorem jest Chrystus, to nie mogę uznać, że jestem już jak On. Zawsze są jakieś przestrzenie, zachowania, postawy, sposób wyrażania emocji, tęsknot, pragnień, w których nie jestem jak On. Św. Jan Paweł II przystępował do sakramentu pokuty i pojednania co tydzień, bo – paradoksalnie – im bliżej Światłości i Tego, który jest wzorem, im lepiej Go znam, tym bardziej w Jego świetle rozpoznaję siebie i potrafię iść do Niego z tym, co jest moją słabością i moim grzechem.
Gorzej, jeśli ciągle spowiadam się z tych samych grzechów. Można stracić trochę sens, skoro – mimo starań – poprawy brak.
Jeśli spełniam wszystkie warunki sakramentu pokuty, przeżywam go w pełni przygotowany, nie zatajam grzechu, szczerze żałuję, a wydaje mi się, że stoję w miejscu, to jest miejsce na zobaczenie tego, że wzrost daje Pan Bóg. Trochę to przypomina sytuację dziecka, które codziennie mierzy się, żeby sprawdzić, czy urosło. Kierunkiem nie jest idealność czy świętość źle pojmowana – jako bezgrzeszność. Mamy budować relację z Panem Bogiem, a w niej nie chodzi o to, czy już wyeliminowałem wszystkie grzechy, ale o to, co jest pierwotne w tym sakramencie, czyli odkrywanie, kim jestem. Nasze czyny wynikają z świadomości bycia dzieckiem Boga. On mnie zaprasza do tego, z tego wynika moje życie. Gdy za mocno kładziemy akcent na to, co ludzkie, zaczyna się robić problem. Sakrament spowiedzi to oddanie swojego życia w ręce Pana Boga, ja przynoszę ziarno, które we mnie jest, a On daje mu wzrost i prowadzi.
Czasem boimy się, że Bóg nie wybaczy nam jakiegoś grzechu, mamy perspektywę tego, że nie trafiamy od razu do nieba, jest czyścieć. Dlaczego? Czy skoro staramy się na bieżąco dbać o czyste serce, to nie możemy od razu być w pełni oczyszczeni miłością Chrystusa?
Zasadnicza nauka Kościoła mówi, że po śmierci mamy dwie drogi – niebo albo piekło. Czyściec jest po stronie nieba. Kościół daje nam też odpusty, które możemy ofiarowywać za siebie lub innych, po to też ta ogromna łaska Roku Jubileuszowego, Roku Miłosierdzia. Mnie od kilku lat pomaga taki przykład, że nasz grzech jest jak wbicie gwoździa w ścianę. Spowiedź to wyciągnięcie, ale zostaje dziura, czyli jakiś brak, czyjeś nieszczęście. Ta przestrzeń czyśćca to może być właśnie wypełnianie braku, dopełnienie dobra. Nam się może wydawać: wyspowiadałem się i załatwione, ale, na przykład, w relacji z drugim człowiekiem dalej jest pustka. Mamy ogromne możliwości, które już na ziemi mogą nam pomagać. Często mówiąc o spowiedzi w ogóle, zapominamy o piątym jej punkcie, czyli o zadośćuczynieniu Panu Bogu i bliźniemu. Bóg jest miłością i jeśli uzna, że dla nas najlepsza będzie przestrzeń czyśćca, to tylko dlatego, że to przejaw miłości, a nie źle pojmowanej sprawiedliwości.
Wspomniał Ksiądz o rachunku sumienia i jego punktach… Jeden z nich to żal za grzechy. Co w momencie, kiedy jest on słaby lub wręcz znikomy? Czy w ogóle jest wtedy sens iść do spowiedzi? Myślę tu np. o sytuacji, gdy ktoś nie umie przebaczyć.
Przypomina mi się fragment książki „Miłosierdzie to imię Boga”, gdzie opisana jest sytuacja, jak umierający żołnierz zostaje zapytany przez księdza o to, czy żałuje za grzechy, a on odpowiada, że nie żałuje. Kapłan w bezradności pyta go więc, czy żałuje, że nie żałuje i otrzymuje odpowiedź twierdzącą. Są takie momenty, chwile, które w nas głęboko wołają, są mocniejsze, ale z drugiej strony warto postawić pytanie – jak rozumiem przebaczenie? Jeśli główny akcent stawiam w nim na emocje, a nie na wolę, to może być ogromny problem z przebaczeniem. Jeśli przeniesiemy ciężar na to, że chcę zapomnieć, przebaczyć, choć w świecie emocji będzie się to wszystko jeszcze grzało, to z czasem się uporządkuje. Emocje są często ostatnie, a tym, co nadaje kierunek, wygładza i wychowuje, jest akt woli. W ogóle w kontekście całej naszej rozmowy możemy przyrównać życie duchowe do małej roślinki. Takiego kwiatka pielęgnujemy, chronimy, podlewamy, pielimy, szukamy mu jak najlepszych warunków do wzrostu. To się nie dzieje z dnia na dzień, to kwestia systematycznej pracy i tak samo ma się to z naszym sercem. To nie jest rytuał, ale przejaw miłości względem siebie. Podejmuję troskę, wyrzucam chwasty z życia, patrzę na moje relacje, otoczenie, na wszystko, co mogę na danym etapie uzyskać, i sprawdzam, czy nie warto czegoś zmienić. Czasem to zmiana kierownika duchowego, spowiednika. To bardzo dynamiczne. No i trzeba pamiętać, że sakrament pokuty i pojednania to z jednej strony miejsce na wyznanie grzechów, ale też ma mnie chronić przed wchodzeniem w pokusy i grzechy. Oddanie walk duchowych, które w sakramencie wypowiadam, wprowadzam w przestrzeń Bożej łaski, by traciły swoją moc, a zyskiwały Jego. Mając świadomość dobroci i miłości, do jakiej idę, mam niwelować i uspokajać wszystkie niepokoje. To jest proces, nie możemy zatrzymywać się na pewnych przeciwnościach, bo one będą i są wpisane w formację, w nasze życie, które jest drogą. To jak z jazdą samochodem – pewne błędy eliminuję, jeśli więcej jeżdżę. Uczymy się spowiadać, spowiadając się.