Pokonać siebie

Jak ja nie lubię się spowiadać! – pomyślałam, gdy przeczytałam temat tego numeru. Druga myśl była taka: a kto lubi? Mam nadzieję, że nikt, bo trudno szukać przyjemności w taplaniu się w szambie własnego życia. Ale wiem, że bardzo lubię to, co przychodzi chwilę „po”. I dlatego wracam.

Zbyt długi wstęp

Tak naprawdę – z reguły, zanim zacznę mówić o tym, z czym przyszłam do mojego spowiednika, następuje bardzo długa cisza. Wtedy też przez głowę przebiega stado myśli o tym, że „chyba za chwilę ucieknę”, „jaka ja jestem beznadziejna”, „to wszystko jest bez sensu”. Z dystansu wiem, że jedyne, co jest bez sensu, to właśnie te myśli… Ale wtedy sytuacja wygląda zupełnie inaczej: siedzę milcząca wpatrzona w stół, przede mną na ścianie wisi zegar odmierzający kolejne minuty mojego wstydu, obok niego obraz z Matką Bożą, której wzrok tylko teoretycznie dodaje odwagi. I krzyż, którego zupełnie nie rozumiem. Obok siedzi on – cierpliwie słuchający niewypowiedzianego i tylko czasami szepnie: Odwagi. I co z tego, że przeczytałam setki tekstów na temat spowiedzi, że namawiam znajomych do robienia życiowych porządków właśnie w ten sposób, że wiem, że będzie dobrze? Nic – najtrudniej jest zacząć, dać płynąć słowom (i czasami łzom), zmierzyć się z najciemniejszym w sobie samym. Bardzo powoli ruszam i już wtedy wiem, że tym razem ta walka jest wygrana.

Jeszcze dłuższe rozwinięcie

Nie pamiętam, kiedy zrozumiałam, o co w tym wszystkim chodzi, ale doskonale wiem, jak to wyglądało wcześniej. Kolejka do konfesjonału, rachunek sumienia robiony pospiesznie i zupełnie nieskładnie. Kilka minut przy kratkach i już. Tylko nie bardzo wiedziałam co… Rozgrzeszenie? Żal za grzechy? Pokuta? Postanowienie poprawy? Kazali się nauczyć regułki, meldować przy kratkach raz w miesiącu – tylko nikt nigdy nie wyjaśnił, co tak naprawdę się w tej przestrzeni dzieje. Robiłam, co musiałam, i bardzo szybko zapominałam – aż do następnego razu. I chyba nawet wtedy nie myślałam o tym jak o przykrym obowiązku. Totalnie nic, jak kolejna odbębniona msza, nabożeństwo majowe, żeby dostać podpis w dzienniczku przed bierzmowaniem, czy inna parafialna aktywność, „bo tak trzeba”. Coś musiało się zmienić. Ja. W tym wszystkim zbawienna okazała się przerwa wymuszona przez mieszankę nastoletniego buntu, trudnych życiowych doświadczeń i ogólnej niechęci do mierzenia się z owocami tego wszystkiego. Obezwładniający żal postawił mnie jednak pod ścianą, a dobry Bóg podesłał odpowiednich ludzi… Przyjaciółka zaprowadziła mnie do księdza, który pokazał mi, że można inaczej. On i kolejni kapłani, którzy towarzyszyli mi przez te lata, nauczyli mnie bardzo dużo. To właśnie dzięki temu, po długich minutach ciszy, zaczynam mówić…

Doświadczenie

Pamiętam bardzo dobrze te „najważniejsze” spowiedzi. Niecodzienne – kiedy w środku upalnego lata chodziliśmy kilkadziesiąt minut wokół wiejskiego kościoła i okazywało się, że w moim życiu są góry lodowe; albo w strugach deszczu, gdzieś na tyłach festiwalu dla młodych katolików, gdy sens do wszystkiego dopowiadały słowa padające ze sceny; albo w moim własnym mieszkaniu, kiedy po kilku godzinach rozmowy o tym, czy to w ogóle ma sens, kapłan mógł uczynić znak krzyża; albo w samochodzie, gdzieś pośrodku miasta, zatrzymani w pędzącym tłumie, tylko my i Pan Bóg wiedzieliśmy, że dzieje się cud… Dlaczego „najważniejsze”? Bo najbardziej zapadające w pamięć, nie tylko ze względu na okoliczności. One były jakimś „kamieniem milowym”, czasami posuwającym mnie tylko o milimetry – ale w dobrą stronę. Pokazywały, że On jest wszędzie i nieustannie chce się dawać. Wtedy to naprawdę potwierdzało, że jest o co walczyć.

Wnioski

Teraz jestem na takim etapie, że najbardziej lubię zwyczajność. Spokój tego spotkania. Swoją pewność, że gdy w końcu pokonam uporczywe milczenie, On to wszystko poprowadzi. Lubię swoje zakłopotanie, że znowu przychodzę z tym samym, dzięki temu wiem, że nie jest mi wszystko jedno. Lubię konkretne pytania spowiednika, choć często wydaje się, że komplikują, a tak naprawdę zmuszają do szukania głębszej prawdy. Lubię uśmiechać się przez łzy, bo to pokazuje, że radość wraca. Lubię myśleć, że On czeka, lubię do Niego przychodzić ze wszystkim, co we mnie zepsute. Lubię czuć, jak mnie składa na nowo. A najbardziej lubię słyszeć słowa: ...i ja odpuszczam tobie grzechy…

Katarzyna Kusy